czwartek, 27 maja 2010

Armenia - Gruzja (12-24.05.2010)



Tylko 253 zdjęcia ;)

Nareszcie udało mi się wydostać z Azerbejdżanu na trochę dłużej. Blisko 2 tygodnie w dwóch pozostałych zakaukaskich stanach – Ermenistan i Gürcüstan – podziałały kojąco na stan umysłu przesiąkniętego azerską filozofią życia ;). Postanowiłem zacząć od Armenii, co i tak owocowało koniecznością przekroczenia granicy azerbejdżańsko-gruzińskiej w pierwszej kolejności. Najlepsza opcja dotarcia do granicy była już wielokrotnie testowana przez członków naszej komuny bakijskiej: nocny pociąg do Ağstafy (o 5 rano, podczas hamowania pociągu, jeden z moich sąsiadów spadł z piętrowego łóżka, tłukąc sobie kolano!!!) i marszrutka do Krasny Most. Potem miało się okazać, co dalej. Na przejściu szybko i przyjemnie – „Yaxşı yol” po azerskiej stronie i „Welcome to Georgia” po stronie gruzińskiej. Moim celem była jeszcze tego samego dnia granica Gruzja-Armenia. Nie ta najczęściej uczęszczana jednak, ale ta najbliżej mojego pierwszego celu – miasta Stepanavan, gdzie początkowo miałem być wolontariuszem w tamtejszym centrum młodzieżowym. Musiałem więc, tak czy inaczej, pojechać marszrutką do Tbilisi, gdzie na przedmieściach kierowca pokazał mi, skąd łapać kolejny transport. Moja mapa nie pokazywała miejscowości przygranicznej Guguti. Najbliżej przejścia zdawało się być Dmanisi. Wskoczyłem więc w autobus, korzystając z pomocy tubylców. Nie zawsze używa się tu cyrylicy, nie mówiąc już o alfabecie łacińskim. Choć coraz częściej pojawiają się tu angielskie nazwy. Saakaszwili chce się zbliżyć do Europy. Nawet czas to GMT+3 godziny, mimo że w Armenii, która powinna być w tej samej strefie, wciąż do Greenwich dolicza się 4 godziny (jak w Azerbejdżanie). Powoduje to między innymi bardzo późny zachód słońca w Erywaniu (około godziny 21).  Kierowca następnego busa wyrzucił mnie gdzieś na rozdrożu, pokazując kierunek: Armenia tam, 12 kilometrów. W końcu udało mi się zatrzymać pogranicznika, który podwiózł mnie kilka kilometrów, a potem kazał czekać na autobus z Tbilisi, który przewiezie mnie przez granicę i odstawi w samym Stepanavanie. Dość szybko nadarzyła się jednak okazja na złapanie stopa. Tir z Chorwacji ewidentnie zabłądził. Droga pełna dziur nie była drogą jego marzeń. Jadąc kilka kilometrów na godzinę, przeklinał po swojemu: „Jebenti majku!”. W końcu dotarliśmy do Guguti i wtedy zrozumiałem, dlaczego nie ma go na turystycznej mapie Gruzji. Nie jestem pewien, czy w ogóle ktoś tam mieszka. Wiele opustoszałych domów stoi przy drodze do przejścia granicznego, które idealnie wtapia się w ten krajobraz. Znudzeni dotąd celnicy wpadli w popłoch, jakby dawno nie widzieli ludzi. Miałem wrażenie, jakby musieli przypominać sobie procedury przepuszczania samochodów dostawczych. Po stronie armeńskiej razem z moim kierowcą kupiliśmy wizę. Około 10 dolarów. Zainteresowanie moją azerbejdżańską wizą ograniczyło się do pytania, ile kosztuje, po czym dziwny grymas wyraził dezaprobatę dla zbyt wysokich cen w Azerbejdżanie. Chorwat wcisnął jeszcze jeden banknot na pożegnanie. Policjant, widząc mój wzrok, odpowiedział: „nie nada, nie nada”. Obróciłem się więc szybko, żeby mógł spokojnie wrzucić dolary do szuflady biurka. Prawdziwa odprawa miała się jednak dopiero zacząć. Samochód wjechał na wagę. Kontrolerom nie podobała się zbyt luźna linka na przyczepie wiozącej sanitariaty z Włoch. Chodzili dokoła i debatowali. Żeby nie narażać się na kolejne niechciane widoki, wyszedłem na zewnątrz, gdzie zdybał mnie inny członek tej wdzięcznej załogi. Zaprosił mnie do baraku skleconego z kilku desek, pod pretekstem kontroli sanitarnej... Zadał kilka pytań, twierdząc, że przyjeżdżam ze strefy zagrożenia świńską grypą i wścieklizną. Miejsce zamieszkania i cel podróży zanotował na kartce wyrwanej z zeszytu. Kiedy zechciał numery moich gospodarzy w Armenii, odmówiłem. Wyszedłem na zewnątrz z nadzieją, że zaraz odjedziemy, ale wtedy kierowca tira został zaproszony do jeszcze innego pomieszczenia, gdzie jakiś urzędnik tłumaczył papiery samochodu na ormiański, co trwało dobrą godzinę. W tym czasie przeszedłem kontrolę mojej saszetki noszonej przy pasku. Początkowo odmówiłem rewizji. Miałem już wizę w paszporcie od 2 godzin. Wtedy mężczyzna wyciągnął legitymację, przedstawiając się jako szef Kontrabandy! Zacząłem więc wyciągać kolejno słownik polsko-rosyjski, mapę, telefon, portfel, okulary, notes, długopis itp. Odpuścił dość szybko. Odjechaliśmy po 3 godzinach. Zmieniając czas z powrotem na GMT+4h, nagle zrobiło się około godziny 21, a ja wciąż nie byłem pewny noclegu w Stepanavanie. Lilit z centrum młodzieżowego nie odpisała mi dzień wcześniej, a „kontrabanda” nie pozwoliła sprawdzić mi poczty. Po pożegnaniu mojego nowego kolegi, zacząłem szukać hotelu. Kantory były już zamknięte, a ja nie miałem lokalnej waluty. Ceny – 15, 20, 30 euro. Wpadłem więc na genialny pomysł. Wysłałem smsa do Louke w Baku z hasłem do mojej poczty. Wiadomość przyszła, a w niej numery telefonów Lilit i Arsena, rodzeństwa prowadzącego centrum młodzieżowe (a propos telfonów i komunikacji Armenia-Baku, Louke nie mogła wysłać smsa na mój numer, mimo że używałem w Armenii polskiego. Po powrocie do Baku, moja karta polska nie znajduje sieci azerskiej!). Tym sposobem, rzutem na taśmę, znalazłem się w pierwszym ormiańskim domu, tuż po urodzinowym przyjęciu rodziców moich gospodarzy. Dobra kolacja, wino, rozmowa i noc. Uff. Wycieczka zaczyna się na serio.

Kolejny dzień zaczął się od kawy „po ormiańsku” (tej, którą my nazywamy „po turecku”). Od tego momentu wiedziałem, że dobrze trafiłem. Po 8 miesiącach w kulturze herbaty, łyk aromatycznego espresso zaparzonego w stożkowym garnuszku... Arsen pokazał mi najciekawsze miejsca w mieście i okolicach. Stepanavan ucierpiał podczas wielkiego trzęsienia ziemi w 1988 roku. Wiele rodzin mieszka wciąż w tymczasowych domkach, zamknięcie fabryk spowodowało spore bezrobocie. Okolice niesamowite! Głęboki kanion rzeki Dzaroget robi ogromne wrażenie. W wiosce Lori Berd, na zboczu kanionu, znajdują się ruiny zamku i kościoła z X wieku, dawna stolica jednego z królestw ormiańskich.
Po zobaczeniu lokalnego muzeum i koćioła, postanowiłem jeszcze tego samego dnia pojechać do Erywania. Już tam czekały na mnie wolontariuszki z mojej organizacji wysyłającej, katowickiej Bona Fides, opiekujące się dziećmi w wiosce SOS. Pierwsze wrażenie - wieje komuną. Mimo, że jego historia jest starsza niż dzieje Rzymu, nie można nie zauważyć, że architektura miasta ma mniej niż 100 lat. Jest jednak coś magicznego w tej stolicy. Prawdopodobnie widok świętej góry Ararat, na której zatrzymać się miała, według biblijnych przekazów, Arka Noego. Obecnie pięciotysięcznik znajduje się na terenie Turcji. W stolicy zostałem w sumie 4 dni, korzystając ze słonecznej pogody i podróżując codziennie do nieodległych miejsc kultu. Wieczorami odkrywałem kafejki z wspomnianą kawą „po ormiańsku”, oglądałem tańczące fontanny na Placu Republiki i smakowałem wino z granatów oraz piwo, do którego podaje się tu czasem raki z jeziora Sewan.

Pierwszy cel za miastem – Eczmiadzyn – ormiański Watykan, siedziba głowy tutejszego kościoła i skarbiec z włóćznią, którą rzekomo przebito bok Jezusa. Drugi cel – Garni (świątynia grecka) oraz Geghard (monaster w skałach). Tam autostop z autobusem pełnym dzieci. Wycieczka szkolna śpiewała piosenki, a jedna z nauczycielek poczęstowała mnie bułką. Koło klasztoru, po drugiej stronie rzeki odwiedziłem niewielką jaskinię, natykając się na mini-imprezę. Lokalne chłopaki przygotowywały szaszłyki. Kiedy zaproponowali wódkę, nie wypadało mi odmówić. Wypiłem tylko jeden kieliszek (szklankę?), żeby nie było... W tej części świata każdy przybysz jest gościem. Ostatni dzień za miastem to Jezioro Sewan i tamtejszy monaster. W sumie ładne te kościoły, ale wszystkie wyglądają tak samo!

Wieczory w mieście były bardziej zróżnicowane. Już drugiego dnia przekonałem się do stolicy Armenii. W Muzeum Narodowym zorganizowano Noc Muzeów (w tę samą sobotę, w którą obchodzimy ją w Europie). Oprócz stałych wystaw można było posłuchać koncertów rockowych. Potem kawa, kaskady, opera i Aleja Północna, która miała być dumą Erywania. Powstała niedawno na miejscu wyburzonych kamienic. Do tej pory jest pusta, bo ceny tamtejszych mieszkań przekraczają wszelkie normy. W niedzielę wieczorem postanowiłem skorzystać z zaproszenia pani Róży. Przechadzając się za dnia po Wernisażu – erywańskim pchlim targu, natknąłem się na świetnie mówiącą po polsku kobietę, która pomogła swojej koleżance sprzedać mi garnek do kawy. Kiedy powiedziałem, że zatrzymałem się u Magdy i Ilony, pani Róża od razu wiedziała, o kogo chodzi i zaprosiła całą trójkę na tradycyjną kolację do swojego domu. Razem ze swoim mężem, Asztatem, przyjmowali gości z Łodzi.

Kilka dni rozważałem też podróż do Karabachu. Wiza kosztuje 10 dolarów i nie trzeba jej wbijać w paszport. Ale z moimi koneksjami azerskimi wolałem nie ryzykować. Choć jak słyszałem wiele razy od Ormian: - To Azerowie mają obsesję na punkcie Karabachu, nie my! – Trudno się dziwić, póki co stracili sporą część kraju. Poza tym poziom propagandy jest taki sam.

We wtorek wyjechałem bezpośrednim autobusem do pierwszego miasta w Gruzji – Akhalstikhe. Mój plan – Batumi - miał zostać szybko zrealizowany. Ale po przekroczeniu granicy okazało się, że jedyna droga nad Morze Czarne prowadzi przez Khashuri w centrum Gruzji i potem muszę się przesiąść do Batumi. Po całym dniu spędzonym na drodze i wydaniu trochę kasy na marszrutki, dotarłem do miasta z piosenki Filipinek :) I choć herbacianych pól nie widziałem, to od razu spodobał mi się ten czarnomorski kurort. Zapadał zmrok, a ja musiałem znaleźć hotel. Wymieniłem pieniądze, ale znowu hotele za drogie na moją kieszeń. Poszedłem do kafejki internetowej, żeby spróbować raz jeszcze z couchsurfingiem i wtedy trochę młodsi ode mnie szefowie zaproponowali, żebym spał u nich za 10 LARI (5 euro), z możliwością korzystania z internetu całą noc. Zostawiłem więc bagaże i poszedłem zjeść adżarskie chaczapuri z surowym jajkiem i serem na wierzchu. Popite najtańszym piwem smakowało jak należy. Po całym dniu z pustym żołądkiem wydało mi się nawet, że trochę za duża ta porcja ;). W kafejce nie mogłem spać jeszcze długo. Dzieci i młodzież grali w gry internetowe, czatowali z dziewczynami, oglądali zdjęcia na portalach randkowych. Nawet policjanci siedzieli do późna, śliniąc się do wypizdrzonych panien na fotkach a la nasza-klasa.

Następny dzień – szybki spacer po Batumi, moczenie nóg w morzu i autobus do Gori – miasta, w którym dzieciństwo spędził najsłynniejszy Gruzin świata, Józef Dżugaszwili Stalin. Autobus wysadził mnie kilka kilometrów od miasta, bo jechał dalej autostradą do Tbilisi. Po zaśpiewaniu ceny przez taksówkarza, odszedłem. Ten za mną nawet potem podjechał, zmieniając stopniowo swoje zdanie. Wolałem jednak złapać okazję. Autobus z Batumi uderzył po kieszeni nie na żarty. Następny dzień spędzę już podróżując tylko autostopem. Ale zanim to, nocleg u couchsurfera ze Szwecji. Jonas pracuje dla swojego rządu i UE. Monitoruje północne granice Gruzji. Ponieważ wyjeżdżał do pracy wcześnie rano, i ja wstałem wcześnie. Plan zakładał Muzeum Stalina, twierdzę, kościół, główny plac z pomnikiem honorowego obywatela, kościół i bank – wymienić, co tylko się da, zostawiając kilka manatów na Azerbejdżan! I choć manat zrównał się w ostatnich dniach do euro i stosunek wynosi teraz 1:1, to w banku za 25 manatów dostałem 37 lari (za 25 euro dostałem w Batumi 50 lari!). Motywacja była już dla mnie oczywista – autostopem do Tbilisi, na które też musiałem mieć trochę kasy, bo przecież w tym mieście każdy się bawi! W ten sposób dotarłem też do Uplistsikhe – starożytnego skalnego miasta kilka kilometrów od Gori.
Potem z powrotem do Gori, połowa drogi marszu i szybki autostop do Tbilisi. 2 facetów i 1 kobieta. Wracali z Batumi w nowo sprowadzonym z Japonii Mitsubishi z kierownicą po prawej stronie. Nowy właściciel chciał go przetestować, więc podróż trwała mniej niż godzinę. Mknąc jednak 150km/h, nikt z całej trójki nie zapominał się żegnać (trzy razy po ortodoksyjnemu), mijając kościoły.

Umówiłem się na spotkanie na Placu Wolności z kolejną couchsurferką, wolontariuszką EVS z Litwy, Ingą. Fantastyczny dwupiętrowy dom z ogrodem, który dzieli z Niemką i Amerykaninem, znajduje się 10 minut od placu. Od razu wiedziałem, że będzie najlepiej! Nie wiem, ile w moim umiłowaniu do Tbilisi opowieści wszystkich, którzy byli tu przede mną, ile własnych doświadczeń, a ile dobrych wspomnień związanych z dobrym towarzystwem i wieczorami pełnymi wina i absolutnie beztroskiej zabawy. Żywe miasto, pachnące, europejskie, nie zasypiające, piękne! Zdaje się, że post w Baku mi nie służył.
Wieczór nadchodził, więc John pokazał mi tylko górę z kościołami, cudownym źródłem, cmentarzem, na którym pochowani są artyści i matka Stalina oraz park z wieżą telewizyjną. Panorama pozwoliła mi lepiej zorientować się w mieście. Potem powitalne piwo i noc w Salve, maleńkim i bardzo miłym barze niedaleko domu. Dwumetrowy John transportował Sofię tam i z powrotem. Biedaczka złamała śródstopie tydzień wcześniej.
 
Od rana pogoda nie zachęcała do wychodzenia. Musiałem jednak zobaczyć najważniejsze miejsca w stolicy. Zacząłem na Placu Wolności. Stoi na nim kolumna z pozłacaną figurą patrona Gruzji, św. Jerzego na koniu walczącego ze smokiem. Znajdujący się przy placu XIX – wieczny ratusz równie dobrze odnalazłby się na południu Hiszpanii. To styl mauretański z wpływami sztuki islamskiej. Poszedłem w dół, by jak najszybciej dojść do rzeki. Po drugiej stronie mostu ogromna katedra ortodoksyjna i Pałac Prezydenta Saakaszwiliego, strzeżony przez policjantów w promieniu kilkuset metrów. Musiałem ominąć kordon policji, ale nie znalazłem innej drogi do katedry. Padało. Przeszedłem więc szybko brzegiem rzeki do następnego mostu. Do Placu Wolności wróciłem najmodniejszą ulicą Tbilisi. Na Rustaveli jest wszystko, kino, teatr, opera, parlament, kościół, sklepy, kafejki. To ta aleja widziała najwięcej w historii podnoszącej się z komunizmu Gruzji. Demonstracje, przewroty i krew. Minąwszy ratusz po raz kolejny, udałem się w górę. Na wzgórzu znajduje się Matka Gruzja z mieczem, chroniąca miasto, ale też witająca gości (w drugiej dłoni trzyma wino). Podobną statuę widziałem wcześniej w Erywaniu, gdzie Matka Armenia twarz skierowaną ma w stronę granicy z Turcją. Tylko Azerbejdżan nie ma matki. Wyparł ją najpewniej ojciec – Hejdar, spoglądający na swych obywateli z billboardów w całym kraju. Ze wzgórza panorama miasta z klifami wpadającymi do rzeki Kur (Mtkvari). Na tym samym wzgórzu znajduje się najstarsza część miasta, twierdza Narikala. Spacerując w dół, odwiedzałem kościoły i kościółki. W końcu dotarłem do katedry Świętej Trójcy, do której nie mogłem dojść z innej strony. Nowa katedra wniesiona w latach 1995-2004 jest największym obiektem religijnym Kaukazu. Stamtąd już blisko do Pałacu Prezydenckiego. Próbowałem przejść, niepostrzeżenie. Zrobiłem zdjęcie, ale policjant szybko zareagował i kazał mi je skasować. Wróciłem więc do domu, żeby ugotować coś dla moich gospodarzy. Wieczorem spotkanie couchsurferów skończyło się znowu w Salve. I wreszcie to, na co czekałem! Atmosfera miejsca utwierdziła mnie w miłości do Tbilisi. Kilku Gruzinów grało na gitarze, śpiewając standardy rocka i kilka gruzińskich szlagierów. Oprócz piwa, z czajników na herbatę, polewano czaczę – tradycyjny bimber. Impreza skończyła się późną nocą.

Następnego dnia pojechałem do Muzeum Etnograficznego, gdzie zorganizowaną akcję Biodiversity. W oczekiwaniu na koncert grupy Mgzavrebi, trafiliśmy na suprę – tradycyjne posiedzenie przy winie z niezmierzoną ilością długich toastów za wszystkich i wszystko. Łącznie z toastami za zmarłych. Między innymi za jednego z poetów, którego pogrzeb i kondukt żałobny z otwartą trumną widziałem tego samego dnia w centrum miasta. W toaście za zmarłych bierze udział kawałek chleba. Macza się go w winie, jak podczas mszy. Potem zjada się go, popijając winem lub odkłada na stół. Na pożegnanie wypadało mi wznieść toast za gospodarzy i Gruzję. Trafiliśmy na koncert. Amfiteatr na świeżym powietrzu był pełen ludzi. Siedzieliśmy na scenie. Występ zakończył fire show. Z muzeum szybko przejechaliśmy przez miasto, żeby wylądować na imprezie mniej już tradycyjnej. Obcokrajowcy żegnali kolegę z Niemiec, który zakończył pracę w Gruzji. Chcąc złapać taksówkę o 5 rano do domu, spotkaliśmy grupę bardzo przyjaznych chłopaków. Zdawało się, że bawimy się dobrze. Skończyło się jednak na małej bijatyce ze mną w roli głównej. Ze względu na charakter relacji damsko-męskich na Kaukazie i natarczywość jednego z naszych nowych przyjaciół wobec Ingi musiałem bronić jej honoru. Skończyło się tylko bólem szczęki przez kilka dni.

Ostatni dzień w stolicy Gruzji to już tylko impreza. Ledwo wstaliśmy, a już witaliśmy nowych gości w moim tymczasowym domu, gdzie zaplanowano impreza pożegnalną polskiej wolontariuszki. Pierwsi goście przynieśli wino w 10-litrowym kanistrze. Lało się do rana! Następnego dnia, zmęczony nadto towarzyskim życiem Gruzji, wyruszyłem w stronę granicy z Azerbejdżanem. Jeszcze tylko 9 godzin w marszrutce i byłem z powrotem w Baku, bez grosza w kieszenie, ale przeszczęśliwy, że się udało. Armenia i Gruzja w 12 dni... Wciąż za mało. Ale do Tbilisi jeszcze wrócę. Szybciej niż mi się wydaje. W czerwcu? :)

PS. Odkrycia podróży:

- zespół electro Me and my monkey z Tbilisi


- zespół Mgzavrebi (widziałem koncert)

2 komentarze:

  1. nie ukrywam, że bardzo pobieżnie to wszystko przeczytałam (sorry, ale nawet takie ciekawostki nie są wstanie nie zmęczyć jeszcze bardziej mych ciężkich powiek), ale niezależnie od tego, strasznie żałuję, że nie udało (i już się nie uda) wybrać się do tej dzikiej krainy i zasmakować prawdziwego orientu, o którym tak wdzięcznie piszesz ;) pozdrawiam Cię, Lamo, bardzo gorąco, czekając z ani-trochę-nie-słabnącą tęsknotą :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna sprawa, myslalem o EVSie w Gruzji i takie opowiesci utwierdzaja mnie w tym :)

    OdpowiedzUsuń