poniedziałek, 26 października 2009

Barejada

Tydzień trwała studyjna wizyta partnerów europejskich SALTO, w których wzięła udział m.in. nasza organizacja wysyłająca, Bona Fides. Harmonogram był tak napięty, że ledwo udało się nam pokazać Agacie nr 2 (nasza koordynatorka, dla odróżnienia od mojej współlokatorki, Agaty nr 1) miejsca, w których pracujemy. A różnią się one znacznie, od tego, co pokazywane jest gościom z Europy. Wożeni autokarem ze spotkań z ministrami różnych resortów na spotkania z organizacjami zajmującymi się prawami człowieka, nie mają czasu dostrzec różnych aspektów Baku. Same spotkania są filmowane bez przerwy. Komizmu całej sytuacji dodała interwencja policji podczas nadprogramowej wizyty w komunie uchodźców. Robienie zdjęć chcącym tego dzieciom nasunęło funkcjonariuszom kilka pytań. Po wyjaśnieniu, że jesteśmy wolontariuszami, a nie szpiegami, podaniu adresu zamieszkania i wysłuchaniu policjantów (tzn. Agata nr 1 słuchała i wyjaśniała, bo jest rusycystką) zakończyliśmy przechadzkę, choć dzieciaki nie chciały nas wypuścić.
 

Cztery pokoje

Nareszcie! Mamy nowe mieszkanie przystosowane dla wygodnickich wolontariuszy EVS. Cztery pokoje, każdy ma swój, łazienka i toaleta osobno, duża kuchnia i salon z kominkiem gazowym i wyjściem do zadaszonego ogrodu (już postanowione, że święta spędzają wszyscy u nas, ale najpierw będziemy musieli przebrać w choinkę naszą sztuczną palmę z plastiku). Pięknie brzmi, ale nie wszystko jest cacy... mimo, że cicho i bez tłoku, to daleko (w porównaniu do poprzedniego mieszkania położonego 200m od morza). Sprawa wody to osobny rozdział. Wodę z miasta mamy tylko (?) 6 godzin na dobę, od 6 do 9 rano i od 6 do 9 wieczorem. Ale właściciel był na tyle sprytny, że zainstalował zbiornik, który musimy w wyżej wymienionych godzinach napełniać (ale tylko przez 30-40 minut, żeby nie eksplodował!). Dzięki temu mamy ją cały czas, choć woda ze zbiornika ma za niskie ciśnienie, żeby junkers mógł ją ogrzać. Tak czy siak musimy przestrzegać pewnych reguł, które z czasem staną się pewnie rutyną.
Dwie sypialnie, w tym moja, mają okna na salon, a nie bezpośrednio na zewnątrz, przez co muszę rano zadzierać głowę, żeby upewnić się, czy wyszło słońce. Komary tną niemiłosiernie mimo profilaktycznego niezapalania światła. Czekamy na zimę, może się wyniosą...
 
fot. Basia


fot. Maciek

wtorek, 20 października 2009

Błotne wulkany

Kilkanaście kilometrów od Qubustanu (ponad godzina jazdy na południe od Baku) położona jest jedna z atrakcji Azerbejdżanu. Ze stolicy dojeżdża tam marszrutka nr 105 (koszt: 80 gapików=ok.3zł). Kierowca nalegał, żebyśmy wysiedli w Qubustanie i dali zarobić taksówkarzom. Postanowiliśmy jechać dalej, jak radzi Mark Elliott w swoim przewodniku pt. „Azerbaijan with excursions to Georgia”. Nawet dwie Francuzki dały się namówić na pieszą wycieczkę z autostrady w kierunku wulkanów.
- Co panie robią w Baku? – pierwsze pytanie (dobrze wiem, że Francuzi nie podróżują często).
– Pracujemy w Pałacu Prezydenckim.
– Co robią dwie Francuzki w siedzibie Alijewa? (We Francji żyje spora liczba Ormian, która wspiera żołnierzy w kraju).
- Malujemy.
No tak. Prezydent będzie mógł się chwalić, że jego pałac urządziły artystki z Francji! Nie minął kwadrans pieszej wycieczki, kiedy Gabor zatrzymał samochód. Wpakowaliśmy się do niego w 7 osób. Po chwili byliśmy na miejscu. Prawie. Trzeba było jeszcze wejść na niewielkie wzniesienie. Miejscowi ostrzegli przed wężami. Faktycznie, wiele dziur w ziemi i porzucone skóry wskazywały na ich obecność. Jaszczurki uciekały zygzakami. Przemknął też zając. Szybko dotarliśmy do celu. Księżycowy krajobraz i morze w tle (a może jezioro – kto jak woli – bo Morze Kaspijskie położone jest poniżej poziomu morza). Stożki błota miały różne wysokości. Były też takie, które dopiero zaczynały bulgotać. A samo błoto zimne... To, co mogło zachwycić, to idealny plener do filmów science-fiction. I pełne słońce bez żadnej chmury na niebie w połowie października. Odczuwalna temperatura – ok. 30 stopni Celsjusza. Droga powrotna w podobnej kombinacji – autostop i marszrutka. Na stojąco przez godzinę. Nils, który ma ze 2 metry wysokości stał z głową przechyloną. A kierowca zatrzymywał się dla wszystkich, mimo że dawno przekroczył normy bezpieczeństwa i komfortu jazdy.






czwartek, 15 października 2009

INTO THE WILD...

Kanapy w naszym salonie aktywnie uczestniczą w couchsurfingu. Nils z Holandii podróżuje dookoła świata. Zaczął w maju. Zamierza skończyć w Ameryce Południowej. Jeśli tam zarobi pieniądze, skończy w Afryce. Gabor przyjechał z Węgier. Jest w drodze do Iranu. Podróżuje siódmy rok! Oczekujemy jeszcze Australijczyka. Pełna chata!

 AHA! Tempertaura: ok. 20 st. C ;P

Prawie jak obywatele...


Aplikujemy o pozwolenie na dłuższy pobyt. Złożenie podania to jedno, ale jeszcze 1-2 miesiące poczekamy na dokument, z którym będziemy mogli jeździć do sąsiednich krajów bez płacenia przy powrocie. Zatem najbliższa podróż do Gruzji lub Iranu – najpewniej w grudniu.


Louke i Hamid



Niezbyt korzystne czerwone tło wymagane do wizy ;)




Moi ulubieńcy ;)


 

ON-ARRIVAL TRAINING

Szkolenie w Qəbələ. Dawna stolica Azerbejdżanu położona w u stóp Kaukazu. Kilka kilometrów dalej granica z rosyjskim Dagestanem. Wzmożona ochrona przygranicznych terenów, brak oznaczeń szlaków i niedźwiedzie utrudniają górskie wyprawy. Tak mówią. Nie próbowałem. Póki co nastraszono nas opowieściami o nierozsądnych wolontariuszach, którzy wyruszyli w góry mimo ostrzeżeń miejscowych. Trzeba było wzywać helikoptery z Baku... Sama miejscowość przypomina podsudeckie kurorty. Ale jest kilka różnic. Wyższe pasmo gór jest strzeliste i skaliste a rzeki rwące i dzikie, zmieniające szerokość o każdej porze roku.




Jazda samochodem po Azerbejdżanie jest męcząca. Być może wiele zależy od umiejętności kierowcy, ale w tych warunkach niewiele zdziała najbardziej doświadczony. Autostrada zmienia się w pewnym momencie w drogę krajową, która co kilka kilometrów jest remontowana bądź budowana od nowa. Nocą długie światła nie są wystarczająco jasne, żeby zobaczyć, co cię czeka za kilkaset metrów. Dlatego co jakiś czasz Asif gwałtownie hamował, po czym znowu przyspieszał. Dla osób z chorobą lokomocyjną może być to męka. Na zakrętach jeździ się tu środkiem drogi, migając na przemian światłami krótkimi i długimi. W ten sposób jadący z naprzeciwka dowiaduje się o zbliżającym się pojeździe. W ten sposób pół dnia zajęło nam pokonanie dwustu kilometrów.

Po drodze odwiedziliśmy rodzinne strony Hamida i Asifa. Pierwszą noc spędziliśmy w domu rodziców Hamida w wiosce Xellili. Niebywale gościnni ludzie czekali na nas z kolacją do północy. Tato Hamida jest dyrektorem tutejszej szkoły. Uroczyście pokazał nam jak rozkrajać granaty. Od tej pory lepiej mi smakują. Ser, dżem, pikle i wszystko, co podano było zrobione przez mamę Hamida. Brat jeszcze się uczy w wiosce, ma 17 lat. Tej nocy zasnęliśmy jak dzieci, każdy w innym pokoju. Błogą wiejską ciszę przerywały tylko grające świerszcze. Rano wyruszyliśmy dalej, czule pożegnawszy się z bliskimi Hamida.

Schronisko było położone na obrzeżach miasta Qebele. W jego centrum znajduje się Park... Hejdara Alijewa!

Menu szkolenia:
DOLMA, czyli nasze gołąbki, ale mniejsze i bardziej tłuste; mogą być też zawijane w liście winogron, my dostaliśmy w kapuście.
CÖRÖK, chleb nieporównywalnie smaczniejszy niż w stolicy; podawany do każdej potrawy.
SZASZŁYK, baranina z kością.
SAC, tradycyjna azerbejdżańska potrawa, podawana na patelni (woku?) podgrzewanej od spodu węglem drzewnym. Skład potrawy mieszanej: wołowina, kurczak, pieczone ziemniaki, warzywa i owoce. Wszystko utaplane w oleju.
QEBELE, wino lokalne, za słodkie!
WÓDKA, made in Azerbaijan, za ciepła!




W mieście odwiedziliśmy Muzeum Historyczne, na którego progu od razu ściągnęliśmy buty. W każdym pomieszczeniu był dywan. Zwiedzanie wystawy w samych skarpetkach nie jest złym pomysłem. I jakoś przytulniej.



Warszawa
 


Widzieliśmy też pięciogwiazdkowy hotel na wzgórzu i mur kolejnej rezydencji prezydenta. Nic dziwnego, że chce tam mieszkać. W końcu to piękne tereny. A za jego domem już tylko budka graniczna, a dalej strefa neutralna, ale pilnowana przez żołnierzy, niebezpieczna zwłaszcza dla przyjezdnych (wstęp do Rosji mają tylko obywatele WNP).


 
 
 
 
 


Po dwóch nocach w Qebele wróciliśmy do Baku. Po drodze jeszcze raz odwiedziliśmy rodzinę Hamida. Obiad z baraniny i bimber z granatów. O 4 popołudniu...

 Owieczka Hamida :)





Kilka fot z Baku


Siedziba rządu
 
 
 
 
 
On jest wszędzie!

piątek, 9 października 2009

Europa,Europa...

Wczoraj poszedłem na koncert jazzbandu ze Stuttgartu organizowanym przez ambasadę Niemiec. Występ wyrwał mnie na chwilę ze Wschodu. Tak. Tęsknię za Europą. Proces adaptacyjny w toku...



A po koncercie znowu szisza...;)


Poważniej...



Edukacyjna wycieczka po najnowszej historii Azerbejdżanu zaczęła się od dzienniczka pewnego ucznia. Vugar, na moje oko ośmiolatek, po powrocie ze szkoły od razu przyszedł do naszej salki i zaczął odrabiać zadanie domowe. Pokazał mi swoje zeszyty i stopnie. Na drugiej stronie dzienniczka ocen znajdowało się hasło: „Zapamiętaj!”, a pod spodem daty i miejsca walk stoczonych z Ormianami w 1992 roku. Żeby się upewnić, zapytałem o ten tekst chłopca. Gestem udającym strzelanie pokazał słowo „wojna”. Wracając z ośrodka, prześliśmy z Louke przez cmentarz, odwiedzając m.in. od razu rzucający się w oczy grób ukochanego prezydenta Azerbejdżanu, Hajdara Aliyeva. Nieco dalej, tuż obok Parlamentu, znajduje się miejsce upamiętniające męczeństwo poległych w walkach o Górny Karabach oraz tych, którzy polegli w trakcie walk z Rosjanami o niepodległość w roku 1990. W miejscu, skąd rozpościera się fantastyczny widok na całe Baku i morze, ustawiono pomnik - świątynię z wiecznym ogniem w środku.






















Sałatka grecka ;)

Koło naszego mieszkania są dwie kafejki: wolniejsza za 60 gapików i ta z lepszym tansferem za 1 manata. Ostatnio po raz pierwszy poszedłem do tej tańszej. Zamówiłem 1 godzinę, a facet na to – 80 gapików. Powiedziałem, że było 60, na co zareagował zmieszaniem. W końcu dałem tyle, ile miałem w dłoni, czyli 70 gapików. Dlatego nie lubię tu mówić po angielsku. Anglojęzyczny to bogaty... A ceny wyższe niż w Warszawie. Warto znać przynajmniej rosyjski. Podobna sytuacja spotkała mnie na ulicy podczas kupna sałaty, która nie jest tu popularna ze względu na suchy klimat. Ale umówiliśmy się na kolację. Miałem zrobić sałatkę grecką. Na szczęście zauważył mnie kolega od sziszy i pomógł mi się targować. Cena sałaty – 1,5 manata = ponad 5zł!!

Szisza!

Palenie sziszy jest tu jednym ze sposobów na spędzenie czasu ze znajomymi. Polacy postawiliby koło fajki wodnej mnóstwo piwa. Miejscowe chłopaki (zazwyczaj kobiety nie przychodzą do takich kawiarni) zamówili herbatę i samowar, a do tego przeróżne słodycze. W zestawie znalazły się bakalie, marmolada i cukierki. Do loży, w której siedzieliśmy bez butów, przyniesiono również NARD – starożytną grę w kamienie (teraz są to pionki) i kości. Raz wygrałem!