niedziela, 24 stycznia 2010

20 Yanvar

20 stycznia jest świętem narodowym w Azerbejdżanie. Tego samego dnia roku 1990 radzieckie czołgi wjechały do Baku, zabijając 126 obywateli i raniąc kilkuset. Oficjalny powód? Wieść o pogromach Ormian, którzy kilka dni wcześniej zmuszeni zostali do ucieczki z miasta. KGB wiedziało o pogromach jeszcze przed ich rozpoczęciem, a żołnierze wewnętrznej armii nie podjęli żadnych kroków, żeby zapobiec tragicznym wydarzeniom. Jednostki armii sowieckiej zareagowały dopiero w nocy z 19 na 20 stycznia, kiedy Ormian w mieście już nie było... Czołgi przejeżdżały po wszystkim i po wszystkich, strzelając do tych, którzy akurat znaleźli się na ulicy lub na balkonach swoich mieszkań. Armia wewnętrzna tym razem się ujawniła, ale po stronie Sowietów. Gorbaczow nigdy nie przyznał się do wydania rozkazu. Chodziło najprawdopodobniej o stłumienie ruchów opozycyjnych. Ich liderzy zostali aresztowani, a kilka dni później na stołku I sekretarza KPA posadzono nowego człowieka (na podst.: Marek Lech, Guide to Azerbaijan).


Cmentarz upamiętniający ofiary wydarzeń znajduje się na wzgórzu obok Parlamentu, blisko wiecznego ognia. Co roku to miejsce zalewają tysiące goździków.


Stacja metra "20 Yanvar"

IRAN: Kill me, kiss me but never forget me, czyli samotne 5 tysięcy kilometrów w 12 dni...



... nie takie samotne, bo z mnóstwem spotkanych ludzi po drodze. Od chłopaków spotkanych na granicy, pomagających przy przekroczeniu granicy, przez gospodarzy i przewodników z couchsurfingu i przypadkowo spotykanych Irańczyków po prawdziwych podróżników rezydujących w najtańszych hostelach, w których murach klimat podróży jest tak prawdziwy, że prawdziwszy być już nie może.
Ale od początku. Pociąg z Baku do Astary, jak zwykle tanio, ale bezpiecznie. Łóżko, czysta pościel, bagaż w skrzyni pod łóżkiem. Jeśli nocą, to tylko w ten sposób! Na peronie ostatnie pożegnanie (jak na wiązankach pogrzebowych) z przyjaciółmi, bo przecież jadę na rzeź niemal. Kilka dni wcześniej głośno było o zabitych w Teheranie. Przesadzam celowo, aż takiej paniki nie było, choć na pewno wszyscy byliśmy w pewien sposób podekscytowani. Pociąg ruszył, wtedy najwyraźniej usłyszałem te pytania: po co? dlaczego teraz? A bo to wiza za 100 dolców straci ważność, jak nie teraz, to kiedy, a bo to duma trochę kazała, powiedziałem A, powiem i B, poza tym co się może stać? Na brak szczęścia raczej nie narzekam i mniej skromne - Kapuściński to się niczego nie bał, obserwatorem nowej rewolucji będę, ble ble, różne pierdoły w głowie!

Noc zleciała. Dworzec w Astarze daleko od miasta. Taksówkarzom też trzeba dać zarobić. Moda taka po obu stronach granicy. Plecak duży to i kąsek łakomy, każdy proponuje mi przejażdżkę swoją Ladą. Dojechałem do celu. Iran już za płotem. Ale zanim przejdę, to jeszcze kilka mrówek spyta, czy nie przeniosę im czegoś przypadkiem w plecaku. Głupio byłoby się ładować w kłopoty jeszcze przed postawieniem stopy w Iranie, myślę sobie i idę dalej. Pełno ich tam już stoi w kolejce do odprawy, mężczyźni i kobiety, pewnie postoję. Tylko mnie zauważyli, już mnie wołają. Dwóch młodych chłopaków – Dawaj tutaj swój paszport, nie będziesz czekać przecież – podali go celnikowi i pytają o tamto, siamto... Ostrożnie odpowiadam, przecież szpiedzy jacyś to być mogą, no przecież! Paranoja zaczęła się od tego, jak kilka dni wcześniej informacje o przeszłości dziennikarskiej wymazałem z portali przeróżnych, przestraszony jedną nieprzyjemną odpowiedzią na couchsurfingu. Chłopaki jednak okazują się studentami medycyny w Baku. Irańczycy obaj, ale jeden z Libanu, jedzie tam właśnie w odwiedziny przez Turcję, Syrię itd. Spędzę z Rezą zresztą więcej czasu w autobusie do Ardabil. Pierwsi spotkani Irańczycy i już jest dobrze - przemili, bezinteresowni, ciekawi obcokrajowców. Takich miałem spotkać jeszcze wielu.

Wieczorem byłem w Tabriz, mieście zamieszkałym w większości przez Azerów. Po kupieniu karty sim, zadzwoniłem do mojego pierwszego gospodarza. Hanif – absolwent anglistyki mówiący z brytyjskim akcentem, choć z kraju nigdy nie wyjeżdżał, cyklista i fotograf z zamiłowania. Zamówił u mnie mapę Polski, bo może mu się kiedyś uda wyjechać. Oprócz mapy podarowałem mu również album z polskimi zamkami, przywieziony z Wrocławia. Choć prezenty dla couchsurferów to miły zwyczaj, to i tak za serdeczność i gościnność irańską nie da się nimi odpłacić. Muszę poczekać na możliwość ugoszczenia któregoś z moich nowych irańskich znajomych u siebie. Miejsce, w którym spędziłem dwie noce, jest biurem dla Hanifa i jego przyjaciół. Udzielają tam korepetycji. Dlatego na noc zostawałem sam. Irańczycy, jeśli przebywają w tym samym mieście, co ich rodzice, a nie są po ślubie, wracają na noc do domu. Zawsze.

Następnego dnia pojechaliśmy do Kandovan – irańskiej Kapadocji. Również domy w skałach, ale tam, w przeciwieństwie do Turcji, wciąż mieszkają ludzie. Choć już Ministerstwo Kultury ręce zaciera i planuje przesiedlenia. Popołudniu Bazar jako dobre wprowadzenie do poznania miasta w irańskim stylu. Każde miasto będzie wyglądało podobnie. Zadaszone ulice pełne handlarzy, labirynty z osobnymi działami, z różnymi kolorami, z innymi zapachami, kilkoma meczetami i ludźmi przede wszystkim. Żywymi, prawdziwymi, interesującymi.



Wieczorem pizza. Po tym, jak dzień wcześniej nie posmakował mi móżdżek cielęcy, dostałem zaproszenie do najlepszej pizzerii w mieście, Godfather. Nazwa inspirowana filmem Coppoli obrosła już historią w mieście. Urzędnicy stwierdzili dnia pewnego, że Allah (God) nie ma ojca (father), dzieci, ani nikogo, jest jeden jedyny, niepodzielny, absolutny. Tym sposobem Godfather (ojciec chrzestny) został zmieniony na Goodfather (dobrego ojca). Logo na krzesłach i koszulkach obsługi oraz zdjęcia Marlona Brando i Ala Pacino jednak zostały. Sabotaż. Pizza też historią obrosła niemałą. Przyrządzona w jakiś dziwaczny sposób bez tłuszczu, na zdrowo, do włoskiej raczej niepodobna, była najdziwniejszą pizzą w moim życiu, ale jedną z najlepszych! Co do sabotażu, w Iranie wiele stron internetowych jest zablokowanych, m.in. facebook. Jego użytkownicy używają filtrów, a niektórzy z nich zmieniają nazwiska na Irani.



W południe następnego dnia wsiadłem w autobus do Shiraz, odległego od Tabriz prawie 2 tysiące kilometrów. A zaznaczyć tu trzeba, że autostrady są! I o ile tłumaczyć można, że my nie mamy, a Czesi mają, bo państwo mają małe, o tyle z Iranem ta wymówka się nie uda. Kraj jak połowa Europy! Nie to, że są tylko. One są porządne i góry dookoła nich ciągną się tysiącami kilometrów.



Po 18 godzinach w wygodnym autobusie, Mercedesie made in Iran, zjedzeniu ciastek i wypiciu soczku à la kultowe Capri Sonne z pakietu przeznaczonego dla każdego pasażera, zjedzeniu obfitej kolacji z kierowcami na zaproszenie jednego z nich, zatrzymywaniu się przy przydrożnych meczetach o zachodzie i wschodzie słońca oraz obejrzeniu dwóch filmów w języku perskim, dotarłem do najbardziej południowego miasta mojej wyprawy. Ponad 20 stopni od samego rana, błękitne niebo i soki ze świeżych owoców na każdym kroku. Para z Nowej Zelandii poleciła hostel za 15 dolarów. Zapłaciłem 10 dolarów za pokój bez łazienki, bo przecież dokładnie taka sama łazienka jest na korytarzu, a przyjechałem zwiedzać, a nie stać pod prysznicem cały dzień. Logiczne, jak dla mnie.

Miasto. Znowu bazar, piękne meczety, hamamy, mili ludzie. Jeden pan szczególnie miły, polubił mnie do tego stopnia, że musiałem uciekać z pustego meczetu, do którego zresztą sam dałem się zaprosić, zainteresowany tym, co może pokazać mi mieszkaniec miasta. Mało brakowało, a by pokazał! Podobne intencje wobec jednego z poznanych Hiszpanów miał esfahański taksówkarz. Ale jak zapewniali potem znajomi w Teheranie, gejów w Iranie jest niewielu. Nowe określenie kamingautu się nasuwa – wyjście z meczetu (szafa już za mała).

Persepolis i Nekropolis. Kupiłem sobie wycieczkę w jednej z agencji. W cenę wliczony jest transport (50km), bilety wstępu, przewodnik, którym jest sam kierowca i w ogóle całkiem miło. Zabytki takie jak Persepolis, piramidy w Gizie i parę innych na świecie nie podlegają kategoriom gustu. Muszą zatkać dech w piersi każdemu bez różnicy. Do tego głęboki błękit nieba i światło przedpołudniowego słońca. Nic, tylko cykać foty!

W drodze powrotnej jeszcze tylko spytałem naszego przewodnika, świadomy prohibicji na sprzedaż alkoholu w całym kraju:
- Co się stało ze szczepem shiraz i słynnym winem z Shirazu?
- Jest. W podziemiu.
- I jak smakuje?
- Przepyszne!


samowyzwalacz czasami sie przydaje!



Jeszcze tego samego dnia pojechałem dalej. Po przygodzie w Shiraz, wolałem się nie narażać na kolejne. Do Yazd dojechałem wieczorem i od razu pojechałem do hostelu, w którym managerem jest couchsurfer. Miasto jest małe, to i spacer następnego dnia skończył się jeszcze przed południem. Ale co to był za spacer! Poza spotkaniem azjatyckiej wycieczki, ani żywej duszy na zadaszonych uliczkach starego miasta, oświetlonych dzięki świetlikom w sufitach. Wałęsać się można tak bez końca. Widoki z dachów jeszcze lepsze!



Esfahan. Jeden z obowiązkowych przystanków w Iranie. I chyba warto zostać tam dłużej. Do Teheranu nie ma się co śpieszyć. To tutaj można odetchnąć resztkami irańskiego powietrza, choć za wiele go już nie ma. Najbardziej turystyczne miasto prawdopodobnie. Perła islamu, z drugim największym placem świata, po Tiananmen w Pekinie. Meczety, bazar ze wszystkim, co możliwe. Zostać warto na dłużej przede wszystkim ze względu na możliwość odkrycia tego, co poza centrum, spotkania niezwykle przyjaznych ludzi, skosztowania lodów z szafranem oraz beryanu (mięsa mielonego z płuckami, posypanego orzechami włoskimi i skropionego sokiem z pomarańczy).


Najlepsze miejsce w Esfahanie – most Khajoo. Mostów jest kilka, ale ten jest wyjątkowy. Co wieczór ludzie siadają na kamieniach pod kolumnami dwupiętrowego średniowiecznego mostu, całe rodziny spacerują, młodzi palą sziszę. Wszyscy czekają na możliwość zaśpiewania razem z tymi, którzy przychodzą tu tylko po to, żeby wykorzystać dobrą akustykę budowli.

Dobrze wypadło, że jednym z dni mojego pobytu w Esfahanie był piątek, czyli dzień wolny od pracy w Iranie. Plac Naghsh-e Jahan („wzór świata”, mniej popularna nazwa to Plac Imama Chomeiniego) wypełnił się tego dnia ludźmi, całymi rodzinami. Kiedyś ten sam plac służył do gry w polo. Obecnie w piątki jest miejscem nie tylko modlitwy, gdzie rozciągane są dywany specjalnie na nią przeznaczone, ale także miejscem spotkań rodzin i przyjaciół podczas wspólnego pikniku na trawie.


Towarzysko Esfahan też bardzo pozytywny. Nawet sprzedawcy dywanów witają się po polsku (choć nie sądzę, by Polacy byli najlepszymi klientami). To tutaj, w najtańszym pokoju w mieście, spotkałem najwięcej podróżników. W dzielonych pokojach z kilkoma łóżkami wciśniętymi obok siebie rozmawia się o sprawach najciekawszych. Antonio, Maria i Alfonso z Hiszpanii, Steven z Hong-Kongu (zapytany o pracę i przyszłość, odpowiedział dość znany frazes: people work for living but life is not for working, w jego ustach brzmiało to zupełnie niebanalnie, urzekło mnie to w jakimś stopniu) i Xu-Song z Chin, którego z radością przywitałem po raz kolejny w najtańszym pokoju w Teheranie. Wszyscy podróżują dokoła świata. W Esfahanie spotkałem też najwięcej couchsurferów. Majid i jego rodzina zaprosili mnie na obiad do domu, z Ahmadem zobaczyłem kilka miejsc i zjadłem wspomniane już płucka, Saeed opowiedział mi najwięcej o kulturze Iranu, o przyjęciach ze znajomymi, podczas których dziewczyny ściągają chusty, o małżeństwach i narzeczeństwach. Wszyscy z nich pracują kilkaset kilometrów od Esfahanu, a w weekend i tak znaleźli czas na spotkanie.
 

Beryan w Esfahanie

Dizi w Teheranie


Relaks!
 
Teheran... w znanym brytyjskim przewodniku napisano coś w stylu: może i reszta miast jest duszą Iranu, ale za to Teheran jest jego brudnym tętniącym sercem. -naście milionów mieszkańców! Brud, hałas, beton jak w PRL-u. Nic interesującego na pierwszy rzut oka. Zresztą jeszcze 200 lat temu to była wioska. Najstarsze zabytki pochodzą z XIX wieku. Jest bazar, chyba najtrudniejszy z dotychczasowych labiryntów. Meczety nawet pochowane. Są za to muzea ze skarbami z Persepolis, z biżuterią królewską, z malarstwem współczesnym. Najciekawsze jednak miejsca to mur byłej ambasady USA, zaatakowanej przez studentów w czasie rewolucji, z muralami przeciwko Wielkiemu Szatanowi - Ameryce, oraz daleko na przedmieściach, 30 minut metrem - piękne nowoczesne metro, kilka linii i się buduje bez przerwy – meczet z grobem Imama Chomeiniego (zmarłego 4 czerwca 1989, tak przy okazji – dla tych, co nie wiedzą - w dniu pierwszych wolnych wyborów w Polsce oraz masakry na Placu Tiananmen w Pekinie). Ludzie przychodzą, całują szybę i wrzucają pieniądze. Imam wciąż kieruje ich życiem. A na ulicach stolicy spokój, tak jakby nic się nie wydarzyło 2 tygodnie wcześniej. Kolejna rewolucja ukrywa się najwyraźniej. Razem z winem z Shirazu gdzieś w podziemiach. I z podejrzanymi typami w meczetach. Ale z rewolucjami to nigdy nic nie wiadomo.
 

 
Nie taki jednak Teheran straszny jak go maluję ja sam, bo dzięki ostatniemu już couchsurferowi spotkanemu w Iranie, Teheran raz wydał się piękny nawet. Kaveh zabrał mnie i Xu-Songa na wysokość blisko 2 tysięcy metrów – tzw. Dach Teheranu – skąd późnym wieczorem podziwialiśmy światła miasta-molocha. Wspólna herbata i dyskusje przy ognisku w tamtejszej kafejce były czymś, co teraz wydaje mi się dobrym podsumowaniem tej podróży. Jak połączenie różnych światów. Różnych, ale czy odległych? Warszawa-Teheran-Pekin, spotkanie na szczycie, 4 czerwca 1989 – 17 stycznia 2010.
 

piątek, 1 stycznia 2010

Yeni Iliniz Mubarek!!!


Pełnia i halo...


Zabrać gdzieś takich...;)


W ogóle niepozowane zdjęcie!


Sorry Louke! But I'm no better...;)